Od kiedy pamiętam, pracownia Szpaderskiego przy Piorkowskiej miała swój niepowtarzalny klimat… Na pierwszym piętrze kamienicy, od strony ulicy widoczna była wystawa perkusyjna z rzucającym się w oczy szyldem: Szpaderski – wyrób i naprawa instrumentów perkusyjnych.
Dzwonek na drzwiach obwieszczający pojawienie się klientów, biurko, na którym zawsze leżały równo ułożone komplety pałek przewiązanych gumką recepturką, szafa pełna małych gongów i drobnych instrumentów perkusyjnych, ozdobiona naklejkami zespołów oraz ściana pełna membran i zdjęć przedstawiających perkusje zachodnich firm.
Tam czas nigdy się nie dłużył. Godziny spędzone na rozmowach o perkusji kusiły, by czasem poeksperymentować, tworząc nietypowe „produkty” i porównując je z tymi standardowymi. Pamiętam, jak kiedyś na kilka tomów o tych samych rozmiarach nakładaliśmy kilkuwarstwowe membrany i przestrajając je ocenialiśmy różnice. Było to dla mnie bardzo pouczające doświadczenie.
Dla Pana Zygmunta instrumenty nietypowej wielkości nie były niczym nadzwyczajnym. Rozmiary bębnów w jego pracowni zaczynały się od 6 cali, a kończyły na 24 calach. Produkował on ogromne ilości instrumentów, starając się sprostać indywidualnym potrzebom każdego perkusisty. Przy takich samych średnicach można było zamówić korpusy instrumentów o różnej głębokości, w zależności od tego, kto i do jakiego gatunku muzyki ich potrzebował. Bębny na wymiar.
„Firmowo” bębny wyposażone były w membrany własnej produkcji. Pan Zygmunt bardzo często stosował na nich srebrne lub czarne łatki wzmacniające, co przypominało membrany Remo CS i przy okazji nadawało charakterystyczny dźwięk i wygląd. Membrany były jedno-, dwu– lub wielowarstwowe. Pamiętam też wersje sześcio– i ośmiowarstwową. Mało tego! Kiedy, korzystając z bębnów Szpaderskiego, chciałem uzyskać bardziej stłumiony, afrykański dźwięk, zamówiłem w jego zakładzie membranę złożoną z dziesięciu warstw! Pozostałe akcesoria do zestawów wzorowane były na zachodnich statywach i mechanizmach, jednak nie odbiegały od nich jakością, a jedynie ceną. Oprócz zestawów zakład produkował także wiele innych instrumentów perkusyjnych tj. conga timbalesy, bongosy, tamburyny, wibraslapy czy cowbelle.
Wielu perkusistów kupowało również ogromne ilości perkusyjnych pałek. Nic dziwnego – były rewelacyjne. Z rozmowy z Jurkiem Piotrowskim (SBB) wiem, że grał „dziewiątkami”. Potwierdzeniem jego słów był dla mnie stary katalog firmy Paiste, w którym obok Stewarda Copelanda i innych światowych perkusistów znalazł się też Jurek grający na bębnach Ludwiga i blachach Paiste korzystający z pałek 9. firmy Szpaderski.
Sam najczęściej też używałem 9. jako super uniwersalnych pałek do werbla i zestawu, z 11. korzystałem grając w zespołach PROLETARYAT i MOSKWA, a z 7. nagrywając w studio swoja pierwszą szkołę wideo pt. „Najmodniejsze Rytmy”. Pamiętam, jak po jej nagraniu byłem ciekaw opinii Pana Zygmunta. Ten kasetę obejrzał, pochwalił, a następnie postawił w widocznym miejscu w swojej pracowni, tak by każdy wchodzący nie mógł jej nie zauważyć. Dla mnie był to prawdziwy zaszczyt.
Moje losy jako perkusisty również związane były z instrumentami Szpaderskiego. Zestaw bębnów wykonany dla mnie przez Pana Zygmunta był dowodem jego prawdziwej pasji. Oprócz bębna basowego 22’’×16’’ i werbla 14’’×6,5’’ miałem cztery tom tomy, bongosy i timbalesy. Brzmienie tego zestawu wielokrotnie i bardzo pozytywnie zaskakiwało dźwiękowców nagłaśniających koncerty. Także w pierwszych w moim życiu nagraniach studyjnych w Radio Wrocław korzystałem z zestawu Szpaderskiego. Jego brzmienie mogło wtedy śmiało konkurować z najbardziej znanymi markami.
„Firmowo” bębny wyposażone były w membrany własnej produkcji. Pan Zygmunt bardzo często stosował na nich srebrne lub czarne łatki wzmacniające, co przypominało membrany Remo CS i przy okazji nadawało charakterystyczny dźwięk i wygląd. Membrany były jedno-, dwu– lub wielowarstwowe.
Popularność zakładu produkującego bębny stale rosła. Zamówienia składało wielu jazzowych, bigbeatowych i rockowych muzyków. W połowie lat 60. Szpaderski składał nawet do dwóch zestawów perkusyjnych dziennie, a i tak czas oczekiwania na upragniony instrument wydłużał się nawet do kilku tygodni. Nie wolno również zapomnieć, że przecież każda przyzakładowa orkiestra potrzebowała bębnów marszowych i zestawu jazzowego. Dziś trudno jest zliczyć wszystkich ówczesnych właścicieli bębnów Szpaderskiego – na instrumentach z jego pracowni pierwsze płyty nagrywali m.in.: Jerzy Skrzypczyk (CZERWONE GITARY), Marian Lichtman (TRUBADURZY), Tomasz Zeliszewski (BUDKA SUFLERA), Piotr Szkudelski (PERFECT), Andrzej Żukiewicz (REZERWAT). Do tej pory Sławek Romanowski (VARIUS MANX) wspomina, że były to najlepsze z osiągalnych wówczas bębnów w Polsce. W czasie swojej kariery Zygmunt Szpaderski wykonał kilka tysięcy perkusji, choć sam perkusistą nie był. Poza skrzypcami grywał również na pianinie, akordeonie i pile. Wszyscy znali go jako człowieka bardzo pogodnego, energicznego i chętnego do współpracy. Takim go zapamiętam.
Zygmunt Szpaderski urodził się w 1914 roku w Warszawie. Wśród bębniarzy znany był jako „Szpader”. W okresie międzywojennym pracował jako elektrotechnik w Państwowych Zakładach Lotniczych. Po wojnie przeprowadził się do Łodzi, gdzie wraz z kolegą, akordeonistą, grał na skrzypcach przy różnych okazjach. Do zespołu wkrótce dołączył także perkusista, dla którego Szpaderski zrobił pierwszy werbel. Zachęcony efektem zbudował cały zestaw i sprzedał go. W ten sposób rozpoczęła się jego przygoda z produkcją perkusji. Pierwsze instrumenty powstawały w domu – najpierw przy ul. Kopernika, następnie przy ul. Piotrkowskiej 182, gdzie mieszkał wraz z rodziną. Dopiero potem założył oddzielny, słynny już warsztat na piętrze kamienicy przy ul. Piorkowskiej 86.
Szpader – od pasji do legendy
Pałeczki z gazowego pierkarnika, membrany z piłeczek ping-pongowych oraz inne ciekawe anegdoty o legendzie polskiej perkusji – Zygmuncie Szpaderskim.
Czesław „Mały” Bartkowski
Tak, tak, Pan Szpaderski był wielką postacią! Dla mnie – Łodzianina jak On – był postacią szczególnie bliską i… bardzo ważną z zawodowego punktu widzenia. Będąc w mieście, zawsze do Niego wpadałem, żeby przyjrzeć sie nowinkom, które usiłował wprowadzić na rynek. W moim pierwszym zestawie bębnów – marki Trova – nie było kociołka wiszącego, ale Pan Szpaderski na wszystko miał sposób i mój problem załatwił. Jego produkt doskonale służył mi przez kilka lat, do czasu, gdy mogłem już nabyć prawdziwie profesjonalny instrument Gretscha, firmie tej jestem zresztą wierny do dzisiaj! W latach 60., kiedy na rynku zabrakło piłeczek ping-pongowych, po środowisku rozeszła się wieść, że winę za ten stan rzeczy ponosi właśnie Pan Zygmunt… który eksperymentował z różnymi rodzajami „membran” – powlekając rozpuszczonym celuloidem jedwab…
Latami korzystałem też z pałeczek produkowanych przez firmę Szpaderski. Także później w Warszawie, gdzie jego siostra zawsze miała dla mnie kilka par odpowiednich pałek, przechowywanych w… słynnym wśród perkusistów piekarniku kuchenki gazowej! Cóż, takie to były czasy!
Piotr Pniak
Pan Zygmunt Szpaderski był przyjacielem prof. Urszuli Bereźnickiej-Pniak, również moim. Potrafiłem wpaść na moment do „Szpadla” po pałki werblowe i słuchać go przez kilka godzin. Bardzo radośnie przeżywał moje sukcesy, dawał mi wiele rad, pozdrawiał moją mamę i gloryfikował ją jako najlepiej brzmiącą perkusistkę.
Zawsze był dosyć oficjalny, ale bardzo serdeczny i pomocny, przy tym lubił porozmawiać o perkusji, o życiu, rodzinie.
Zawsze pięknie stroił instrumenty. Pięknie promował też swoje produkty: „Pr’em Bana, przyjechał tu taki ostatnio ze Szwecji i mówi, że moje to brzmio, a on kupił Yamahy – nie brzmio. Wiec kupił u mnie i dużo sprzedaje tam w Szwecji.” (zachowaliśmy oryginalną wymowę, jaką zapamiętał u pana Zygmunta Piotr Pniak).
Andrzej Dąbrowski
Zygmunt Szpaderski to legenda polskiego świata perkusji. Pewnie perkusistom młodej generacji trudno w to uwierzyć, że przez wiele lat pan Zygmunt był jedynym w Polsce dostawcą instrumentów perkusyjnych i pałek. Był wspaniałym rzemieślnikiem. Dociekliwy do bólu w adaptowaniu do swojej produkcji bębnów najlepszych wzorów z zachodu. Bodajże na początku 1959, kiedy jeszcze grywałem na koszmarnym zestawie enerdowskiej Trovy, ktoś powiedział mi, że w Łodzi jest facet, który robi dużo lepsze bębny. Była to prawda. Szybko znalazłem się w mieszkaniu-warsztacie na Piotrkowskiej i od razu kupiłem komplet nowych bębnów.
Pan Szpaderski był zawsze całkowicie pochłonięty udoskonalaniem swojej produkcji. Dobór każdej śrubki, mocowania, gatunku drewna, kształtu obręczy, wymiaru poszczególnych kociołków, rodzajów skór do naciągów… Można było z nim rozmawiać godzinami. Swym wysoko brzmiącym, lekko zachrypniętym głosem pytał o nowości konstrukcyjne z Zachodu. To przecież nie On, ale perkusiści mieli możliwość wyjazdów i podglądania najlepszych firm z USA. Prosił, żeby mu pokazać przywieziony werbel Ludwiga czy Gretscha. Rok po roku był coraz lepszy. Ja kupiłem trzy jego komplety, zanim w 1967 w Szwajcarii udało mi się uzbierać pieniądze na zestaw Gretscha, na którym grywam do dziś. Pan Szpaderski odważył się nawet na produkowanie bongosów i kong. No i przecież pałki… Miał doskonałych stolarzy. Wzory czerpał z najlepszych modeli amerykańskich, które pokazywali mu perkusiści.
Nie tylko na „tamte” czasy, był super fachowcem, przemiłym człowiekiem, dzięki któremu czołówka polskich perkusistów mogła grać, nagrywać i zarabiać.
Maciej Ostromecki
Pan Zygmunt Szpaderski to przykład prawdziwego rzemieślnika i fachowca, człowieka z pasją. Ilekroć byłem w Łodzi zawsze odwiedzałem zakład pana Zygmunta. Pokazywał i demonstrował nowości, które były produkowane w jego małym zakładzie. Do tej pory służy mi do ćwiczenia korpus jego metalowego werbla, na który mam założoną siatkę.
Najczęściej kupowałem u niego pałki. Moje ulubione rozmiary: 10. do ćwiczenia i 8. do grania na zestawie. Często zakupy robiłem w Warszawie – w prywatnym mieszkaniu starsza pani otwierała pasztetnik i wyciągała pałeczki – prosto z pieca. Instrumenty perkusyjne vibra slap i flexaton wyprodukowane przez pana Zygmunta wciąż sprawdzają się świetnie w studio i podczas koncertów.
Zawsze pięknie stroił instrumenty. Pięknie promował też swoje produkty: „Pr’em Bana, przyjechał tu taki ostatnio ze Szwecji i mówi, że moje to brzmio, a on kupił Yamahy – nie brzmio. Wiec kupił u mnie i dużo sprzedaje tam w Szwecji.”
Piotr Biskupski
Moje doświadczenia z Panem Szpaderskim były pewnie zbliżone do tych, jakie towarzyszyły pokoleniu perkusistów uczących się w tym samym okresie co i ja. Przede wszystkim trzeba sobie zdawać sprawę, iż pałki produkcji Szpaderski były w ówczesnym okresie (w latach siedemdziesiątych minionego wieku) towarem deficytowym i reglamentowanym. Po zakup pałek jechaliśmy jako delegacja uczniów Liceum Muzycznego. Pałki były zamówione, dość tajnie wydawane jako towar, a podróż powrotna mijała nader szybko, bo podczas całej podróży oglądało się „zdobyczny” zakup. Największym powodzeniem cieszyły się chyba słynne 9. i 8. Ponadto oszczędzało się je, wybierając najlepszą parę do „zadań specjalnych”. Zakup werbla lub zestawu pozostawał często w sferze marzeń. Pałki nosiło się wtedy bardzo przy sobie i zapewniam, że nie był to kołczan wypełniony modelami po same brzegi. Wtedy to kolega Redaktor Naczelny, Jacek Pelc, jako jeden z pierwszych przywiózł pałki firmowe Ludwig mod. Joe Morello. Młodzieży, cóż wy wiecie o rzeczywistości!
Kazimierz Jonkisz
Kiedy rozpoczynałem swoją edukację muzyczną nawet nie marzyłem o tym, że za 5 lat będę miał bębny „Szpadra”. W 1968 roku mój kochany, nieodżałowany Tatuś postanowił mi kupić nową perkusję. Pojechaliśmy obaj pociągiem do Łodzi. Z ulicy Piotrkowskiej można było podziwiać wystawę na pierwszym piętrze. Błyszczały tam bębny pokryte brokatem o rożnych odcieniach. Pan Zygmunt przywitał nas bardzo serdecznie. Miał do wyboru cztery komplety. Wybrałem kolor srebrny. Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, co to była za radość. Do tej pory nie mogę zapomnieć sklepu i zarazem pracowni Pana Zygmunta. Pachniało tam klejem, a gdzie spojrzeć – bębny. Na bębnach Szpaderskiego grałem sześć lat. Jeszcze do niedawna używałem Jego pałeczek. Kiedy pojawiałem się u Niego po kolejną partię pałeczek, zawsze pytał, z kim obecnie gram. Znał bardzo dużo muzyków, a perkusistów chyba wszystkich. Używał często zwrotu „pre pana” (proszę pana). Pamiętam jego słowa: „Panie Jonkisz, dużo dobrego słyszałem o panu”. Dziękuję Panie Zygmuncie i kłaniam się nisko.
Kuba Majerczyk
Zygmunt Szpaderski – szacunek! Poznałem człowieka w jego pracowni na Piotrkowskiej. Na początku lat osiemdziesiątych opłacało się pojechać pociągiem do Łodzi po kilka par pałek. To była chyba jedyna alternatywa dla jedynie słusznych, super-łamliwych wykałaczek dostępnych wtedy w sklepach Centrali Sprzętu Muzycznego, czy jak to się tam nazywało. O bębnach od niego mogłem wtedy tylko pomarzyć, ale rozmowa z miłym człowiekiem, który robi taakie gary, to było coś dla takiego dzieciaka jak ja.
Tekst pochodzi z TopDrummera, wydanie Czerwiec-Lipiec 2008
Podziękowania:
Zdjęcia należące do prywatnej kolekcji użyczyła córka Zygmunta Szpaderskiego, Pani Elżbieta Jeromin – dziękujemy za pomoc.