Recenzowana płyta jest kompilacją dokumentującą część bogatej muzycznej kariery Billa Bruforda – perkusisty, lidera i kompozytora, a w tym przypadku także wydawcy. Autor tekstu okładki, John Kelman, pisze: „Łatwo jest osądzać artystów na podstawie tego, gdzie znajdują się obecnie (w sensie artystycznym – JP), ale kiedy ma się do czynienia z tak bogatą karierą jak ta Billa Bruforda, dobrze jest ogarnąć całość”. Zgadzam się z tym poglądem z jednym małym „ale”. Gdyby nie fakt, że słyszałem i widziałem na własne oczy to, co grał Bill Bruford ze swoim akustycznym kwintetem na Międzynarodowym Festiwalu Perkusyjnym w Opolu zaledwie dwa lata temu (czyli obecnie), to nie doszłoby do recenzji tej płyty. Powodów jest kilka: po pierwsze muzyka taka jak na „Winterfold Collection” była w zakresie moich zainteresowań mniej więcej do roku 1978 – czyli do momentu, kiedy zaczął się proces nagrywania albumów, z których utwory autor wybrał do tej kompilacji. Po drugie, ten opolski koncert (akustyczny jazz w znakomitym wydaniu) bardzo mi się podobał, o czym pisałem w TopDrummerze w ramach relacji z festiwalu i wywiadu z Billem. Wreszcie po trzecie: dzięki temu wywiadowi nawiązałem kontakt i zostałem wpisany na listę adresatów przesyłek z aktualnymi nagraniami Bruforda, zatem regularnie otrzymuję jego nowości wydawnicze z tą płytą włącznie.
Recenzowany krążek zawiera wybór trzynastu kompozycji z sześciu płyt firmowanych nazwiskiem lidera i również lwia część repertuaru jest jego autorstwa. Z mojego punktu widzenia znacznie lepiej słucha się tej płyty od strony kompozycyjnej. Proszę mi ewentualnie wybaczyć, ale biorąc pod uwagę wszelkie przystępne dla mnie aspekty stylistyczne, muzyczne, modę, itp., uważam, że obecnie Bruford gra na bębnach znacznie lepiej niż 32 do 24 lat temu. Od tamtego czasu przeszedł tak wielką ewolucję, że gdyby ten przeskok nastąpił na przykład z miesiąca na miesiąc, to byłby prawdziwy szok. Co nie oznacza, że płyta nie ma zalet ani mocnych stron. Kompozycje na „Winterfold…” świadczą o intensywnych artystycznych poszukiwaniach, niekomercyjnym podejściu do muzyki i o wielu znakomitych inspiracjach (doszukałbym się bez trudu wpływów m.in. Zappy i Cobhama). O tym samym świadczy dobór ekipy wykonawców, z których gitarzysta Alan Holdsworth, basista Jeff Berlin, trębacz Kenny Wheeler czy klawiszowiec Patrick Moraz należą do elity świata jazzowego. Te postacie obecne w zespole być może już wtedy mogły sygnalizować to, co będzie grał Bruford w XXI wieku. Faktura zespołowa poszerzona o oryginalny głos Annette Peacock, drugą gitarę i klawisze, jak również o elektroniczne peryferia instrumentarium perkusyjnego brzmi bardzo bogato i jak na owe czasy super nowocześnie. Kompozycje mają złożone formy i naszpikowane są skomplikowanymi podziałami, w ramach których Bruford wykonuje na bębnach niezbędne minimum, jednak z zachowaniem tajmu, urozmaiconych brzmień i bogatego zakresu dynamiki. Słuchając kolejnych utworów posuwamy się stopniowo w czasie i możemy prześledzić, jak różnymi technikami nagrywano i preparowano do nagrań bębny – perkusistom po pięćdziesiątce przypomną się być może własne doświadczenia.
Podsumowując, dla fanów wczesnego okresu twórczego tego cenionego i znakomitego artysty płyta z pewnością będzie wartościową pozycją w kolekcji, tym bardziej, że ponad 70 minut muzyki składa się na naprawdę wyjątkowo „wypasiony” krążek. Cennym dodatkiem są szczegółowe informacje źródłowe (daty, nazwiska, tytuły, itd.). Polecam.
Jacek Pelc