Maciej Warda: Miło Cię spotkać po 10 latach wspólnej gry i bodaj trzech latach niewidzenia.
Karol Skrzyński: Mnie też miło Cię widzieć. Nie przeliczałem nigdy, ile razem graliśmy, ale faktycznie – 10 lat się uzbierało!
Nie mogę od tego nie zacząć. Wiele lat gry z Jackiem Siciarkiem – wielkim (dosłownie również) wokalistą jazzowym i bluesowym, były dla Ciebie chyba prawdziwą „szkołą życia”. W wieku 15 lat nie każdy gra w katowickim Spodku dla 5 tysięcy fanów bluesa…
Współpraca z Jackiem była dla mnie doskonałą szkołą. On nauczył mnie „czuć” muzykę. Wpoił we mnie podstawową zasadę grania w zespole mówiącą, że trzeba się nawzajem słuchać, co dla mnie, wówczas 15-letniego młodzieńca, nie było wcale takie oczywiste! Zawsze uważnie słuchałem tego, co miał mi do powiedzenia, a Jacek mówi dużo i ciekawie. Poza tym jego 207 cm wzrostu i barwa głosu w każdym wzbudzają respekt i takiego człowieka od razu traktuje się poważnie. W 1993 roku, kiedy Jacek zaprosił mnie do grania w jego zespole, było to dla mnie niesamowite wyróżnienie. Mogę bez wahania powiedzieć ,że był moim guru. Zresztą dalej jest i bez względu na wszystko nim pozostanie. Każdemu młodemu, początkującemu muzykowi życzę, aby trafił na taką osobę jak Jacek. Pamiętam pierwszy koncert, który zagraliśmy. To był festiwal Bluesada ’94 w szczecińskim Słowianinie. Siedzieliśmy na sali i słuchaliśmy prób kapel, które razem z nami brały udział w konkursie. Było kilka, które grały na prawdę solidnie i zarazem porywająco. Jacek siedział bardzo zamyślony, a w pewnym momencie wstał i powiedział: „Panowie, wiem jak wygrać ten festiwal. Wszyscy grają fajnie, ale na jednym poziomie dynamiki (fff – przyp. K.S.)). My zagramy najciszej jak się da”. Jak graliśmy, to słyszałem jak ludzie na drugim końcu sali rozmawiali szeptem. To było niesamowite. No i festiwal wygraliśmy. Od tego momentu wiedziałem, że muszę się trzymać rad tego Gościa. A za pieniądze tam wygrane kupiłem mój pierwszy zestaw – stary, dobry Szpaderski. Bardzo fajnie brzmiały, choć były zrobione z bardzo cienkiej sklejki i ważyły tyle co piórko. Spodek też był ważnym doświadczeniem. Zresztą w Spodku przecież już z nami grałeś. W ciągu dwóch lat 1995-1996 wygrywaliśmy albo zajmowaliśmy drugie miejsca na wszystkich ważniejszych festiwalach bluesowych w Polsce. I to była w 90% zasługa Jacka Siciarka.
Marzy mi się zestaw centrala 24″, werbel 14″ × 7″, tomy 10″, 12″, 14″ i dwa floory 16″ i 18″. Ale jeszcze nie zdecydowałem się na to na 100%
Czy brałeś kiedyś prywatne lekcje gry lub chodziłeś do muzycznej szkoły? A może to wyłącznie domowa praca z metronomem sprawiła, iż rozmawiam teraz z jednym z bardziej znanych perkusistów rockowych na Wybrzeżu?
Prywatnych lekcji nigdy nie brałem. Rodzicom nie bardzo podobał się mój pomysł grania na bębnach, więc nie było mowy o funduszach na lekcje. W sumie trochę Ich rozumiem, bo mój starszy brat grał wtedy na perkusji od paru lat i mogli po prostu mieć dość. A właśnie mój brat – Adam, pokazał mi podstawy gry. Rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej i chodziłem tam przez prawie cztery lata… do klasy fletu poprzecznego. Z tym że i tak częściej ćwiczyłem bębnienie niż dmuchanie w metalową rurkę. I tak dwa miesiące przed dyplomem szkołę muzyczną postanowiłem sobie odpuścić. Potem w latach 1997-1999 chodziłem do szkoły muzycznej i tym razem już do klasy perkusji profesora Szczepana Polewskiego. Co prawda nie miałem zajęć z zestawu tylko takie instrumenty jak marimba, wibrafon, kotły, no i przede wszystkim werbel. I to mi bardzo pomogło w pracy nad opanowaniem tej części zestawu. Profesor Polewski jest drugą osobą, która miała na moją edukację muzyczną bardzo duży wpływ i cieszę się, że miałem szczęście być Jego uczniem. Ten człowiek miał niesłychanie pozytywne podejście do uczniów, nawet tych, którzy przychodzili na zajęcia nieprzygotowani. Gdyby wszyscy nauczyciele tacy byli, to młodzież nawet w czasie ciężkiej choroby chętnie rwałaby do szkoły. No, ale po dwóch latach uznałem, że to nie do końca to, o co mi chodzi, więc znów szkołę rzuciłem. Także mam wykształcenie muzyczne podwójnie niepełne… Mimo to, te dwie szkoły dużo mi dały i cały czas wykorzystuję wiedzę, którą tam zdobyłem.
Po tych, w pewnym sensie beztroskich latach, trafiłeś do poważnej ekipy gości spod szyldu SWEET NOISE. W jaki sposób do tego doszło i czy dobrze wspominasz ten czas?
Kiedy w 1998 roku nagrywaliśmy z zespołem CREW naszą drugą płytę, dostałem od SWEET NOISE propozycję zagrania trasy promującej płytę „Koniec Wieku”. Oczywiście chętnie się zgodziłem. Okres przygotowań do tej trasy wspominam jako najcięższą pracę. Glaca i Magic byli bardzo wymagający. Graliśmy próby chyba przez dwa tygodnie codziennie po 10-12 godzin! Grał wtedy z nami świetny basista – Bogdan Kondracki (ex-KOBONG). Potem zrezygnował z ostrego grania i zabrał się za produkcję muzyczną – wiem, że całkiem nieźle mu to wychodzi. Ale wielka szkoda, że już nie gra. W każdym razie po tych dwóch tygodniach harówy zespół był świetnie przygotowany i w pełni gotowy do zagrania trasy. Pamiętam koncert w Gorzowie Wielkopolskim, na który przyszło siedem osób. Trochę byliśmy tym faktem podłamani, ale Glaca powiedział przed wejściem na scenę, że nieważne siedem czy sto tysięcy – my mamy dać z siebie wszystko i zagrać na tysiąc procent swoich możliwości. I faktycznie tak było. To również była dla mnie ważna lekcja. Każdy koncert był grany w ten sposób, nie było ważne, ile osób jest pod sceną. W czasie tej trasy lała się krew – w przenośni i dosłownie. W Koszalinie Bogdan tak się wczuł, że zapomniał o otaczającym świecie i „przydzwonił” skronią w gryf gitary Magika. Krew mu tryskała, ale koncert dograł do końca skubaniec. Po powrocie z koncertów stwierdziłem, że odległość Gdańsk – Poznań będzie sporą przeszkodą we współpracy, podziękowałem więc chłopakom i wróciłem do Gdańska. A w 2000 roku spotkaliśmy się przypadkowo z Glacą i Magikiem na koncercie TOOLA w Warszawie. Ja byłem świeżo po rozpadzie Crwi, a oni nadal nie mieli perkusisty. I tak od słowa do słowa – stanęło na tym, że zacząłem grać w SWEET NOISE. Spędziłem z tym zespołem pięć lat i zdobyłem ogromne doświadczenie. Między innymi w ciekawy sposób nagrywaliśmy „Czas Ludzi Cienia”, to znaczy: bębny były ułożone na komputerze, bo stwierdziliśmy, że to oszczędzi czasu, a nagraliśmy do tego same blachy. Próbki bębnów były dobrej jakości, a blachy z komputera zawsze są sztuczne i do rozpoznania. No i udało się uzyskać efekt grania „żywego” bębniarza.
Kolejnym ważnym momentem były przygotowania i występ na Przystanku Woodstock w 2003 roku. Ukazało się DVD z tego koncertu – gorąco polecam ten wysokoenergetyczny koncert. To było przeżycie nie do opisania. Koncert połączony z niezwykłym widowiskiem, o najlepszej do grania porze (około 22.00), przed ponad czterystutysięcznym tłumem. Adrenalina na najwyższym poziomie. No i oczywiście trema. Na szczęście ja mam ten rodzaj tremy, który nie paraliżuje, tylko motywuje, więc wszystko poszło dobrze. Przez pięć lat współpracy nazbierało się wiele wspomnień i nie sposób ich teraz wszystkich wymieniać. Staram się zachowywać w pamięci głównie te dobre – jest ich naprawdę sporo.
Z Twojego zachowaniu na scenie i radości z gry wnioskuję, że z chłopakami z GOLDEN LIFE dogadałeś się doskonale. Opowiedz trochę o pracy nad albumem „Hello, hello”.
Z Goldenami od początku doskonale się rozumieliśmy i od razu bardzo się polubiliśmy. Bardzo dobrze się czujemy w swoim towarzystwie i na scenie i, co ważne, poza nią. Także praca nad płytą „Hello, hello” również poszła bardzo przyjemnie i niesłychanie sprawnie. Spotykaliśmy się w sali prób i w czasie jednej trzygodzinnej „posiadówki” bez większych problemów udało się przygotować dwie piosenki. I tak, po pięciu dniach mieliśmy gotowy materiał. Niestety, od skomponowania do nagrania, a potem wydania droga bywa bardzo daleka, a w naszym przypadku trwała 3,5 roku (!!!). Nie będę opowiadał szczegółów tego, co się w tym czasie działo. Najważniejsze, że w końcu pojawiła się na naszej drodze Renata Babicz z Agencji Winner, która nam płytę wydała. Pojawiła się w bardzo ważnym dla nas momencie, w chwili kiedy już traciliśmy nadzieję, że w ogóle kiedykolwiek tę płytę wydamy. A Renata od początku naszej współpracy daje nam wiarę i motywację, co w sytuacji, w jakiej znajduje się obecnie polski rynek muzyczny, jest niesamowicie ważne. Myślę, że każdy człowiek siedzący w tzw. „branży muzycznej” często boryka się z wątpliwościami, czy to, co robi, jest OK., czy w ogóle jest sens to dalej robić. A Renata w takich chwilach jest nieoceniona. Potrafi dodać siły, pomaga pozbyć się niepewności i zastąpić ją wiarą we własne umiejętności, za co, korzystając z łamów TopDrummera chciałbym Jej bardzo podziękować. Dobry manager to rzecz nie do przecenienia!
Po drodze do GOLDEN LIFE miałeś jeszcze kilka przygód muzycznych, o których warto wspomnieć. „Bezrobotny” chyba nigdy nie byłeś?
No tak, na brak zajęć nie mogę narzekać. Pierwszym moim zespołem takim na poważnie była CREW. To był zespół baaardzo dobrych przyjaciół, który założyłem z Jarkiem Chęciem (obecnie zespół ZIEMIANIE). Z Chęciem grzmociliśmy w instrumenty od drugiej klasy podstawówki i marzyło nam się stworzenie kapeli na miarę METALLIKI! Skończyło się na nagraniu dwóch płyt: „M-Brion” i „Radio Dla Mass”. Ale mam z nim kontakt do dziś. Nawet parę dni temu rozmawialiśmy o tym, żeby się spotkać we trójkę (Chęc, Jason, czyli Paweł Dąbrowski – nasz pierwszy basista, i ja), by coś niezobowiązująco pograć. Może coś się z tego wykluje. A nawet jak nie, to miło będzie razem pograć po kilkuletniej przerwie. Grałem jeszcze przez jakiś czas z PARAGRAFEM 22, ale bez rezultatów w postaci płyty, no i z KABARETEM KABEL (obecnie zespół KOWALSKI). Nie mogę nie wspomnieć grania z Jackiem Siciarkiem i Tobą oczywiście w zespole DZIEŃ DOBRY, chociaż w tym przypadku też nie udało się zarejestrować naszych poczynań na płycie. Nagrałem też gościnnie płytę pt: „Trylobit, Einstein, pchła…” z zespołem PANIKA. Mam również na koncie nagranie bębnów na płycie Krzysztofa Krawczyka „To, co w życiu ważne” oraz dwie płyty SWEET NOISE – wspomnianą wcześniej „Czas Ludzi Cienia” i „Revoltę”. Na dziś moją dyskografię zamyka Goldenowa „Hello, hello”. Mam jednak nadzieję, że lista ta będzie się sukcesywnie powiększać. Bardzo lubię pracować z różnymi muzykami, nie chcę się zamykać na współpracy z jednym zespołem.
Brzmieniowo bardzo przypasowały mi Bosphorusy. W moim zestawie jest Traditional Ride 20″, 18″ Gold Crash, 16″ Fast Crash, 16″ Gold China, 8″ Gold Splash, 6″ Traditional Splash i 14″ Traditional Hi-Hat
Przejdźmy w końcu do sprzętu. Jak na przestrzeni lat ewoluował twój zestaw perkusyjny? Jakich bębnów i blach używasz obecnie?
Pierwszymi moimi bębnami był wspomniany wcześniej Szpaderski. Potem raczej słabej klasy zestaw DP Yamahy. Następnie rewelacyjna do rockowego, mocnego grania Tama Starclassic Performer. A obecnie używam Yamahy Maple Custom. Kupiłem ją po ś.p. Macku Próchnickim, którego zastąpiłem w GOLDEN LIFE po jego tragicznej śmierci w sierpniu 2004 roku. Bębny mają prawie 15 lat, ale Maciek bardzo o nie dbał i są w stanie idealnym. Ten zestaw składa się z centrali 20″, werbla 14″ × 5″ oraz czterech wiszących tomów (8″, 10″, 12″, 14″). Jednak coraz poważniej myślę o kupieniu nowego zestawu o większych średnicach. Marzy mi się zestaw centrala 24″, werbel 14″ × 7″, tomy 10″, 12″, 14″ i dwa floory 16″ i 18″. Ale jeszcze nie zdecydowałem się na to na 100%. Co do blach, to brzmieniowo bardzo przypasowały mi Bosphorusy. W moim zestawie jest Traditional Ride 20″, 18″ Gold Crash, 16″ Fast Crash, 16″ Gold China, 8″ Gold Splash, 6″ Traditional Splash i 14″ Traditional Hi-Hat.
Na koniec zamiast o płyty, które wziąłbyś na bezludną wyspę, zapytam Cię o to, z kim chciałbyś jeszcze zagrać, czyli Twój skład marzeń z Tobą za bębnami!
Na pewno osobami, z którymi marzy mi się zagrać, są Peter Gabriel wraz z jego rewelacyjnym basistą Tony’m Levinem (ex-KING CRIMSON). Z panami z TOOL również chętnie bym pograł. To są muzycy tej klasy, że śmiało mogę określić to w ten sposób: raz z nimi zagrać i można umierać. To oczywiście żart, ale to by było dla mnie muzyczne spełnienie. Bardzo dobrym gitarzystą jest również Magic, z którym grałem w SWEET NOISE. Więc taki wymarzony skład to: Gabriel, Keenan, Jones, Magic, no i basiści musieliby się zmieniać – Levin, Chancellor. Aż serce mi zaczyna szybciej bić, jak o tym myślę. Eeeech, marzenia trzeba mieć…
Wielkie dzięki za rozmowę i powodzenia!
Również dziękuję bardzo i do zobaczenia.