Autor: Maciej Nowak.
Olbrzymi srebrny Ludwig stojący na potężnej, obracającej się czołgowej wieży, niesamowity wrzask 150 tysięcy gardeł i seria wystrzałów jeden po drugim, w każdą stronę, masa dymu, a w samym środku szalejący mały człowieczek z pomalowaną na czarno białą twarzą… Po chwili, na środku sceny jego kolega próbuje przekrzyczeć tumult… „Eric Carr on the drums!”
Na salony wkroczył dopiero w wieku 30 lat, gdy w 1980 r. wygrał zakreślony na olbrzymią skalę casting do poszukującego zastępcy Petera Crissa zespołu KISS. Wychodząc z przesłuchania, które oprócz testu umiejętności gry obejmowało prezencję przed kamerami wziął od reszty zespołu autografy… tak na wszelki wypadek. Został wybrany spośród 50-60 przesłuchanych (wygryzł m.in. Bobby’ego Rondinelli) i kilkuset nie dopuszczonych do próby.
Eric Carr przez wielu wytrawnych bębniarzy, szczególnie z fali popularnego wówczas hair-metalu (Fred Coury, Tommy Lee) uznawany był za wzór rockowego pałkera. Jego studyjne nagrania to przede wszystkim stabilny i miarodajny groove. Niekiedy udawało mu się przemycić trochę pirotechniki, lecz, niestety, frontmani zespołu mieli wizję kompozycji prostych, łatwo wpadających w ucho hitów. Na szczęście, ci sami panowie uznawali, że ich koncerty muszą być jedynym w swoim rodzaju widowiskiem. Tam też Carr pokazywał pełen arsenał swoich umiejętności. Zagęszczał i łamał studyjne partie, niektóre utwory grał zdecydowanie szybciej, przez co zyskiwały na świeżości i sprężystości. Takiego wykonania utworu „King Of The Mountain” z płyty „Asylum” (1985) nie powstydziłby się niejeden zespół spod znaku „łamania palców”. Często znacząco wspomagał zespół wokalnie, co nie przeszkadzało mu w jednoczesnym mieleniu przejść z lewej na prawą… Był całkowicie leworęczny, lecz o dziwo grał na kompletnie praworęcznym zestawie z tradycyjnie skrzyżowanymi rękoma.
W drugiej połowie lat 80. jego ogromny zestaw perkusyjny oprócz trzech dużych kotłów miał zawieszone elektroniczne pady. Wykorzystywał je nowatorsko, wygrywając na nich melodie i równocześnie grając na tradycyjnych garach. Pomimo sprzętu o potężnych gabarytach miało się wrażenie, że wszystko to za chwilę runie pod naporem muzyka. Finezja, dynamika i precyzja to chyba najlepsze atrybuty perkusisty rockowego.
Najsłynniejsze partie bębnów zagrał na „Creatures Of The Night” (1982), płycie z gatunku drum&heavy. Warto jednak zaznaczyć, że realizacja studyjna materiału miała tam niebagatelne znaczenie. Natomiast najbardziej niedoceniona jest jego koncepcja zawarta na albumie „Music From The Elder” (1982) gdzie zagrał fenomenalne aranżacje, które, niestety, pozostały w cieniu sporu wywołanego treścią płyty.
Był bardzo lubiany i znany z niesamowitego poczucia humoru, przez co zjednoczył sobie tysiące fanów. Starał się odpowiadać na każdy list, choćby parę słów, z każdym, kto chciał, robił sobie pamiątkowe zdjęcie. Traktował fanów zgoła inaczej niż kapryśne gwiazdy rocka. On sam gwiazdą na pewno był, jednak nigdy nie dawał nikomu tego odczuć.
Zmarł 24 listopada 1991 roku wyniszczony rakiem w wieku 41 lat. Na pogrzebie w Nowym Jorku żegnało go tak dużo fanów, że niedługo później zorganizowano dodatkową mszę dla fanów z zachodniego wybrzeża.
KISS, z racji swojej amerykańskości był w PRL-u zespołem niemal zakazanym, stąd też ogólna niewiedza na temat tego fantastycznego perkusisty. Jednak fakt umieszczenia Carra w dziesiątce najlepszych perkusistów rockowych w historii w przeprowadzonym przez Planet Rock Radio ogólnoświatowym plebiscycie mówi sam za siebie. Także słynne solo „Carr Jam 1981” z płyty „Revenge” (1992), które przypomina bardziej spójną kompozycję aniżeli solowy popis znalazło swoje honorowe miejsce w słynnym Modern Drummer, gdzie zresztą Carr gości dość regularnie.
tekst pochodzi z TopDrummera, wydanie Sierpień/Wrzesień 2006